O Zdrowiu Okruszki życia

Gdy jedzenie boli

Kiedy na co dzień zasiadasz do śniadania czy obiadu, nie zastanawiasz się nad czynnością jedzenia jakoś mocno. Czasem docenisz smak potrawy, zachwycisz się zapachem, ale generalnie po prostu jesz bez większej refleksji. Jedzenie jest tak oczywiste, jak oddychanie. Gdy więc przychodzi nagle taki moment, w którym to dobro jest ci zabrane, przeżywasz szok. Ból psychiczny potrafi być nawet gorszy od fizycznego. Odkrywasz wtedy, że jedzenie to coś więcej, niż tylko odżywianie ciała.

Tuńczyk na kromce domowego chleba, polany sosem jogurtowym z czosnkiem i koperkiem – opowiadała rozmarzonym głosem, uśmiechając się przy tym promiennie. Wyjęłam z torebki kalendarz i zaczęłam zapisywać te „przepisy”.

– Okej, mam to. Zrobię Ci, jak tylko wrócisz do domu – zapewniałam ją, dopisując ostatnie słowa. Jednak z tyłu głowy pojawiła się myśl, że takim gadaniem oszukuję nas obie, bo już raczej nigdy nie będę mogła jej tego wszystkiego przygotować. Ani tuńczyka na kromce domowego chleba, ani żadnego innego dania, które tak lubiła. – Wiesz, jak wchodziłyśmy do szpitala, to widziałam po drodze taką reklamę kawiarni. Była na niej bułka z ziarnami, z grillowanym kurczakiem i warzywami. Wyglądała bardzo apetycznie.. Spojrzała na mnie, uśmiechając się nieśmiało. – Zrobimy i takie bułki! – wykrzyknęłam radośnie, czując jednocześnie ścisk w żołądku.

To było na kilka godzin przed operacją. Sterylne, białe ściany szpitalnej sali, jednorazowa „piżamka” operacyjna, prosto z plastikowego worka, za duża o trzy rozmiary czy metalowe łóżko z zimą ramą nie były w stanie popsuć jej humoru. Była przekonana, że oto nadszedł ten moment, w którym wszystko się zmieni. Tak bardzo tęskniła za normalnością. Chciała z powrotem mieć swoje ciało sprzed pół roku. Z czasów, kiedy codziennie wychodziła z wnukami do parku. Wszyscy brali ją wówczas za mamę, a nie babcię tej rozbrykanej trójki. Szaleństwa na placu zabaw i biegi po parku sugerowały, że ma minimum dwadzieścia lat mniej, niż faktycznie metryka wskazywała.

Widziała w chirurgu zbawcę, który uratuje ją od nawrotu choroby i wszystkich jej skutków ubocznych, z czego jednak najgorszym była niemożność jedzenia.

Zaczęło się tuż po nowym roku. Dziwne bóle brzucha, które pojawiły się po kuracji antybiotykowej. Myśleliśmy, że to właśnie te leki uszkodziły jej żołądek. Palący ból po jedzeniu, tępe pobolewania w podbrzuszu. Szybko wkroczyliśmy w medyczną procedurę spacerową „od Annasza do Kajfasza”. Wizyty kontrolne, pobrania, badania. Pani doktor w jednym z najlepszych ośrodków onkologicznych w Polsce obejrzała najpierw wynik usg, a później tomografii: – Tu nic nie ma. Pani pójdzie do gastrologa, bo ja nic groźnego w tych wynikach nie widzę – skwitowała.

No i człowieku, radź sobie sam. Szukaj sobie gastrologa na cito i zastanawiaj się, jakie to jeszcze badania możesz zrobić, żeby się dowiedzieć, co ci dolega.

Potężny lekarz gastrolog na prywatnej wizycie najpierw obejrzał badania, a potem, powątpiewając mocno w słuszność diagnozy „tu nic nie ma”, wypisał jej stos recept. Miałam wrażenie, że przepisał chyba wszystkie leki, jakie znał. Może założył, że tego właśnie oczekiwałyśmy. Wizyta była droga, to i leków dużo. Mniejsza o to, że w efekcie końcowym to wydane pół emerytury w aptece kompletnie nic nie wniosło do sprawy.

– Pani też musi się zbadać – niespodziewanie wypalił do mnie.

– Panie doktorze, ale to jest moja teściowa. Nie ma zagrożenia genetycznego. – odparłam lekko zaskoczona faktem, że nagle stałam się pacjentką.

– Na teściową mówi pani „mama”? No naprawdę, co za poświęcenie.. – zaśmiał się z własnego, super śmiesznego żartu. – Podziwiam! – dodał rechocząc, ale po chwili mina mu zrzedła. Spojrzał na mnie. Nie śmiałam się razem z nim.  Żałowałam, że przyprowadziłam ją tutaj i teraz musiała słuchać takich żarcików.

– To co, może zróbmy kolonoskopię? – spojrzał w końcu ponownie na pacjentkę właściwą.

– Termin na cito: za 2 tygodnie, odpłatnie. Decyduje się pani?

Oczywiście, że pani się decyduje. Może w końcu czegoś się dowiemy.

Badanie w znieczuleniu przebiegło bardzo sprawnie. Powiedziała mi, że nawet było przyjemnie, bo w końcu przez moment nic ją nie bolało. Mniej komfortowa była jednak rozmowa po badaniu, z chirurgiem: – Wygląda mi to na przerzut. Miała pani co prawda wcześniej raka piersi, a przerzuty do jelit w tym przypadku są bardzo rzadkie, ale.. – i tutaj zrobił minę, która wskazywała, że nie ma on żadnych wątpliwości co do trafności swej diagnozy. Pokręcił głową i skrzywił się, sugerując, że okaz w jelicie jest wyjątkowo brzydki.

Wyszłyśmy z gabinetu powoli, podtrzymywałam ją za ramię. Po kilku sekundach milczenia zaczęła: – Trudno, Natalka. Ja tak podejrzewałam.. Będzie, co ma być. – siliła się na optymizm, ale ja widziałam, że to mocno nieudana maska. Przerażenie w jej oczach jakoś mi nie pasowało do tego uśmiechu na ustach.

Później wydarzenia potoczyły się szybko, jak zjazd wagoników roller-costera z pionowej stromizny. Niemoc jedzenia była w tym wszystkim najbardziej dojmująca. Codziennie gotowałam jej zupki, kaszki, kleiki i wszelkiego rodzaju dietetyczne polewki, z nadzieją, że tym razem jednak zostaną zjedzone. Za każdym razem dumnie siadała do stołu, kazała sobie nałożyć na talerz, po czym zjadała łyżkę-dwie i z nieukrywanym obrzydzeniem, ale i żalem, wstawała od stołu.

W tamtych dniach uświadomiłam sobie, że gdy każdego dnia siadam do stołu i po prostu jem, nie zastanawiam się, jak by to było, gdyby tego jedzenia jednak nie było. Po cóż rozmyślać o tym, ile w jedzeniu jest przyjemności i kwintesencji życia. Szkoda czasu na analizę tego, co po prostu jest, było i.. będzie?

W styczniu schudła 7 kilo. W następnych miesiącach kolejne kilogramy znikały prawie tak niezauważalnie, jak kartki z kalendarza. 

W Wielki Czwartek ból był wyjątkowo mocny. Moja niemoc i bezradność wobec tego faktu osiągnęła punkt zenitu. Wybuchnęłam:

– O nie, nie będzie tak! Koniec z tym proszeniem się! Zawiozę cię do szpitala onkologicznego i co prawda nie wiem jeszcze jak, ale postaram się, żeby ktoś w końcu się Tobą zajął!  – głośno mówiłam do niej i trochę też do siebie, żeby sobie dodać animuszu. Zgodziła się, zrezygnowana i półprzytomna z bólu. Już było jej wszystko jedno. Ja natomiast nabrałam mocno bojowego ducha, byłam gotowa nawet pobić się z lekarzem, by w końcu pochylił się z troską nad tą niespełna 40-kilogramową kobieciną, która od tygodni leci nam przez ręce i niknie w oczach.

W szpitalu onkologicznym odkryłam izbę przyjęć, której nie ma („z bólem proszę nie przyjeżdżać, nie mamy izby przyjęć!” – słyszałam w słuchawce za każdym razem, gdy tam dzwoniłam). Lekarz na izbie najpierw niemiły, po chwili okazał nam tę oczekiwaną troskę. Uff, nareszcie! Byłam mu taka wdzięczna. – Droga pani, ma pani chore serce.  – powiedział do niej. – Musi pani prędko jechać na SOR do zwykłego szpitala, bo my nie możemy pani pomóc, my tu mamy tylko onkologów – kontynuował ze smutną, zbolałą miną.  -Ojej, nie wiedziałam! Dobrze, że nam pan to mówi, już jadę z mamą na SOR!  Dziękuję!- Wykrzyknęłam i zapakowałam ją z powrotem do auta. Hurra, ktoś nam pomógł..! – ale zaraz, zaraz.. Dopiero w samochodzie uświadomiłam sobie, że chyba przed chwilą dałyśmy się spławić w białych rękawiczkach. Wściekłość sięgnęła zenitu, kiedy dojechałam na SOR i lekarz po badaniach stwierdził, że z tym sercem to w sumie wszystko ok i w ogóle skąd ta panika.

– Pani chyba nie sądzi, że ją zostawię u nas na oddziale? – spytał lekko kpiącym tonem.

– Ale dlaczego, dlaczego pan nie zostawi jej w szpitalu?! Jak ja mam jej pomóc?! – Miałam już dość tej chorej sytuacji.

  Ona umiera. Został jej jakiś miesiąc życia. – rzucił mi prosto w twarz. Nawet powieka mu nie drgnęła. Termin oszacował chyba na oko, sumując wygląd i kilogramy.

Kilka dni później wezwaliśmy karetkę. Trzech ratowników dziarsko wkroczyło do mieszkania. Weszli do pokoju pacjentki, spojrzeli na nią i po chwili dwóch od razu zawróciło do karetki. Trzeci został, rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok zatrzymał się na szafie, gdzie leżał mój stary sprzęt po tacie. – O, jaki macie fajny adapter! Też taki miałem w domu. – Stwierdził. Adapter wydał mu się bardziej interesującym tematem do rozmowy, niż umierająca kobieta.

Kiedy ktoś zachoruje na raka, to bardzo ważne jest, na kogo trafi na początku. Jeśli  od początku pacjent ma szczęście, to już tak zostanie. Jeśli jednak ma pecha, to ten pech towarzyszy mu często do samego końca. – powiedziała mi kiedyś znajoma pielęgniarka.

Moje pelargonie, tuż po posadzeniu

Moja Teściowa była kobietą, która kochała ład i porządek. Ubrania w szafie zawsze złożone w kostkę, wyprasowane na kancik i pachnące. Jej obecność przynosiła powiew czystości, spokoju i elegancji. Przygotowując się do swojego ostatniego pobytu w  szpitalu resztką sił malowała paznokcie u stóp, no bo jak bez pomalowanych pokazać się ludziom? Przed wyjazdem do szpitala na kartce zapisała mi listę rzeczy, które miałam jej kupić. Najważniejsza na liście była lokówka. Bo jak iść na operację w takich włosach, trzeba podkręcić..

Operacja miała na celu wycięcie nowotworu z jelita. Niestety, sprowadziła się tylko do obejrzenia wnętrzności przez chirurga i odkrycia, że po otrzewnej rozsiały się przerzuty. Do dziś zachodzę w głowę, jak to możliwe, że w obecnych czasach diagnoza właściwa nastąpiła dopiero w momencie otwarcia pacjenta na stole operacyjnym.

Widok kwitnących kwiatów sprawiał jej przyjemność. To dla niej posadziłam na balkonie czerwone pelargonie. Na początku czerwca, tuż po jej śmierci, zerwała się wichura i oberwała wszystkie płatki z tych kwiatów. Przestałam je podlewać, przestały mnie interesować. Wyjechaliśmy na dwa tygodnie. Ku mojemu zdumieniu, po powrocie zamiast spodziewanych uschniętych badyli odkryłam bujne pnącza czerwonych kwiatów. Rosną sobie tak do dziś.

W tym roku na cmentarz zamiast chryzantem wezmę ze sobą właśnie te pelargonie.