Nareszcie wiosna się pokazała! Już bardzo się za nią stęskniłam. Ten pierwszy prawdziwie wiosenny dzień zbiegł się z początkiem Wielkiego Tygodnia. Święta tuż-tuż, więc pewnie niektórzy z Was ustalają świąteczne menu i planują czas wykonania poszczególnych dań czy ciast. Ja też powinnam już coś zaplanować, ale zamiast tego czytam stareńkie książki kucharskie i “lifestyle’owe”. Uwielbiam to robić. Czuję się wtedy niemal jak detektyw, który uzbrojony w lupę chce wpaść na ślad arcyciekawego przepisu, techniki kulinarnej czy po prostu opisu jakiegoś zwyczaju, który dawniej był codziennością, a dziś raczej puknęlibyśmy się w głowę, gdybyśmy zobaczyli ten zwyczaj “w użyciu”. Przykładowo, w książce Franciszka Gawełka pt. ” Wielkanoc (zarys zwyczajów)” z 1911 roku natknęłam się na taki oto zapis (dotyczy poranka wielkanocnego):
Nazajutrz, każdy z domowników chcący się zabezpieczyć przed zgagą, winien zjeść na czczo ćwięconego chrzanu i chuchnąć trzy razy do komina.
Imponujący wyczyn 😉
W poprzednim stuleciu byliśmy wręcz mistrzami w tego typu sztuczkach. Ilość powinności “szczęściotwórczych” zwiększała się paradoksalnie wraz z bliskością świąt kościelnych, w tym właśnie Wielkanocy. Paradoksalnie, bo przecież chrześcijaństwo wyklucza zabobony. Jednak nikt na to nie zwracał uwagi: bez obchodzenia domów i obór po kilka razy ze święconką w ręku, bez podlizywania się czarownicom, bez topienia kukiełek i oddawania haraczu zmarłym Polak nie zaznał spokoju przy świątecznym stole. Cytuję dalej za Franciszkiem Gawełkiem:
(pisownia oryginalna)
Myliłby się, ktoby sądził, że się ze święconką wstępuje wprost do chaty. Święcone posiada niezwykłą siłę i siłę tę należy odpowiednio wykorzystać. Kto, wróciwszy do domu, obejdzie go trzy razy dookoła, ten pozbędzie się szczurów. (…) Gospodyni w celu zabezpieczenia bydła przed czarownicami zanosi święcone przed próg obory, gdzie odmówiwszy pewną modlitwę, stawia koszyk na chwilę na ziemi, a następnie odnosi go do komory.
Równie ciekawie działo się już PO świętach:
We wtorek po świętach wielkanocnych święcą Krakowianie tzw. Rękawkę, w czem główną rolę odgrywają jaja gotowane, jabłka, pierniki i bułki. Uroczystość ta przypada w tym czasie, kiedy ludy starożytne, a wiele ludów zwłaszcza wschodnich, jeszcze i dzisiaj obchodzi uroczystość ku czci zmarłych (…) ma bardzo szerokie i ważne znaczenie, jest swojego rodzaju uroczystością “dziadów’ nagrobnych, obchodzonych wiosną (…) kiedy zmarli, pierwszy raz odetchnąwszy w mogiłach wiośnianem powietrzem, pragną wspomnienia i podziału radości od swoich krewnych.
Czytając tego typu opisy dotarło do mnie coś, czego do końca sobie nie uświadamiałam: byliśmy i chyba nadal jesteśmy bardzo zabobonnym narodem. Wydawać by się mogło, że od tamtego toku myślenia dzielą nas lata świetlne, ale obawiam się, że to może być złudne wrażenie. Przecież, jakby się tak zastanowić, nadal kultywujemy różnego rodzaju “ćwiczenia” na szczęście, czy wykonujemy rozmaite czynności mające odgonić pecha (tfu, tfu!). Wieszamy podkówki szczęścia, unikamy ważnych wydarzeń w piątek trzynastego, a już tym bardziej ślubu w miesiącu, w którego nazwie nie ma “r”. Zawiązujemy dzieciom (albo wózkom z dziećmi) wstążeczki, chronimy je przed “urokiem” – cokolwiek to znaczy. Tego typu nawyki weszły nam w krew i nie zastanawiamy się nawet nad nimi, tylko po prostu idziemy w to. Wyssaliśmy je z mlekiem matek, babek i prababek i nic właściwie się w tym myśleniu nie zmieniło mimo niesamowitego postępu i rozwoju, jaki wydarzył się na przestrzeni tych setek lat.
Mam z tym pewien kłopot, bo z jednej strony to zachowanie tradycji godne jest pochwały, z drugiej jednak nie sądzę, by wszystko, co robili nasi przodkowie było warte naśladowania dzisiaj. Ciekawa jestem, co Wy o tym sądzicie?
Zdjęcie powyżej: pocztówka wielkanocna z okresu 1910-1930, Biblioteka Narodowa
Zdjęcie w nagłówku: pocztówka wielkanocna z 1900 roku, Biblioteka Narodowa